Po listopadowych rewelacyjnych wydarzeniach w PZPN z Kręciną i Latem w rolach głównych, stwierdziłem, że PZW to jest dokładnie taka sama organizacja siorpania kasiory, tyle, że w innej dziedzinie sportu oraz mniej medialna. Usłyszałem też bardzo ciekawe określenie tych wydarzeń, "jedyne kto nie bierze w Polsce, to ryby". I co tu dużo gadać tak właśnie jest.
Pojechaliśmy dwa razy nad rożnów. Okolice zapory, las, późna jesień, woda – byłem zachwycony. Cisza i spokój jaka tam panowała robi niesamowite wrażenie. Jeżeli człowiek chce sobie odpocząć w taki sposób i potrafi naładować akumulatory siedząc nad brzegiem jeziora czerpiąc przyjemność z samego uczestniczenia w tym milczącym spektaklu, to jest to idealne do tego miejsce.


Za pierwszym razem nie było wiatru, także słyszeliśmy nawet skwierczące gałęzie w małym ognisku. Słyszeliśmy stada jakiś małych ptaków lecących z nad świetlną prędkością, manewrujących w powietrzu jakby prawa fizyki ich nie obowiązywały. Mgła nie pozwalała nam na zaglądniecie w jedną zatokę, a powyżej mgły wisiała czarna chmura, bez ruchu jakby czekała aż coś wpadnie w jej czeluść. Z drugiej zaś strony czyste niebieskie niebo, które z czasem gdy słońce nikło za wzniesieniami zmieniało się w bardziej różowe a później fioletowe. I tak siedzieliśmy nad samym brzegiem z wędkami jeszcze w pokrowcach i delektowaliśmy się chwilą. Na jesienną wyprawę byliśmy przygotowani w 99%, jedzenie, herbatka z prądem, dziesięć warstw ubrań i ... po dwie rybki dla każdego jako przynęty. W pierwszym rzucie zahaczyłem o jakieś drzewo i karaś zwiał do wody. "Szczęściarz" pomyślałem... Nie, nieprawda puściłem za nim taką wiązankę, że jeśli przeżył skok do wody to zginął przytłoczony moją frustracją. Tak więc został mi jeden karasek, którego przeszyłem żyłką jakbym dziergał szalik i zarzuciłem. Tomek mając dwa całe żywiutkie karasie na początek rzucił na jednego aby nie kusić losu. Jego druga wędka musiała puki co, dojrzeć w pokrowcu:)

Czekaliśmy, czas mijał, brań nie było. W sumie nie wiem ile czasu minęło, ale sprawdziliśmy wędki. Mój karaś wyglądał jakby dopiero co był zarzucony, Tomek natomiast wyciągnął swoją rybę odrobinę poharataną zębami drapieżnika. pewnie sandał, poczuł opór i zostawił. Trochę szkoda. Łowiliśmy dalej. Co jakiś czas sprawdzaliśmy swoje przynęty, siedząc cały czas i grzejąc się przy ognisku, nie zawsze też patrzyliśmy na swoje sygnalizatory. Jedynie przypuszczać możemy, że jednak coś tam skubało. Wyciągnąłem zestaw bez karasia, mimo, że nawet nie miałem zaczepu, Tomka rybka też zniknęła, a z rosówek na kolejnych wędkach pozostały tylko małe skrawki.

Chwile grozy, przeżyliśmy jak już myśleliśmy o powrocie. Po spakowaniu całego sprzętu, skrzyneczek, krzesełek, jedzenia, picia i wszystkich zupełnie nieprzydatnych ciężkich rzeczy, które wzięliśmy tylko po to aby utrudnić sobie życie. Wspinaliśmy się z powrotem w stronę samochodu po stromym zboczu brzegu jeziora, właściwie to musieliśmy przejść bardzo stromym kawałkiem lasu. Doszliśmy do samochodu, którym zjechaliśmy ile się dało. Teraz trzeba było go tylko zawrócić i wyjechać kamienistą dróżką pod górkę w stronę asfaltu. Okazało się, że nie jest to proste, mimo, że droga sucha, ubita i kamienista, to na niej leżała warstwa suchych jesiennych liści a kąt pod jaki musieliśmy wyjechać był na tyle duży, że wyjeżdżając po paru metrach samochód zsuwał się do tyłu, mimo że koła kręciły się w drugą stronę a silnik wył. I teraz tak, droga wąska tylko na samochód, z jednej strony i z tyłu przepaść z drugiej praktycznie pionowa skarpa. Godzina już po 21, także ciemno jak... nie powiem gdzie, stres i zastanawiamy się co robić? Po parunastu próbach, najdalej przejechaliśmy może z 10 % tego co mamy przejechać. Wypakowaliśmy cały samochód, żeby był lżejszy, pomyślałem o wstecznym. Obróciłem samochód i pierwsza próba. Nadzieja wróciła nam do serc:) W pierwszej próbie gdyby nie to, że nic nie widziałem pod takim kątem przez tylną szybę i w pewnym momencie zatrzymałem się wjeżdżając w skarpę, to i tak dojechałem dalej, niż w każdej poprzedniej próbie. Za trzecim razem, postawiłem wszystko na jedną kartę, "gaz do dechy" i jedziemy, kąt samochodu był taki, że właściwie stałem na pedałach, udało mi się wykierować i jest wyjechałem na płaską część z której już dało się normalnie wystartować. Spakowaliśmy rzeczy, wsiedliśmy do samochodu i nie oglądając się za siebie ruszyliśmy dopiero w drogę powrotną. Pokonanie może 80-ciu metrów zajął nam jakieś 45 minut i parę litrów benzyny.
 |
Pelikany nad Rożnowem |
Drugi wyjazd tydzień później, w planach tak samo rożnów, tyle, że z nabranymi doświadczeniami, wyszukaliśmy płaską asfaltową drogę dojazdową. Znaleźliśmy się na przeciwko poprzedniej miejscówki. Tym razem była to płaska plaża, długości paruset metrów. Miejsce ładne, tyle, że tego dnia wiało, bardzo. Ale co tam, dla wędkarza każda pogoda jest dobra, a czasem czym brzydsza tym lepsza.
Przygotowani też byliśmy lepiej, bo kupiłem karasków po 6 sztuk na głowę. Ognisko rozpalone, wędki zarzucone, bajerka i siedzimy. Wiatr nap... na próżno szukać było ostatnich ciepłych promieni słońca między chmurami, zwłaszcza, że robiło się już szarawo a wiatr nie ustawał:)
 |
Jazgarz |
Co ciekawe od czas do czasu dzwoneczki dawały znak i dzięki temu adrenalina grzała nasze żyły. Zazwyczaj wyciągaliśmy obgryzione czerwone robaki. Żeby się rozgrzać postanowiliśmy pospiningować, zwłaszcza, że było do tego miejsce. Szliśmy brzegiem i przeczesywaliśmy wodę, dodatkowo dociążonymi kopytami. Od czas do czasu raz ja raz Tomek wyciągaliśmy całkiem ładne gałęzie, które przez wiatr nieźle "walczyły" co było ku naszej uciesze jedynym spotkaniem z "ładnymi okazami". Honor uratowany został przeze mnie i przez jedyną rybę z dwóch całodniowych wyjazdów. Piękna sztuka. Jazgarz:)