
Najfajniejsze są właśnie te wyjazdy, przed którymi zupełnie nie spodziewasz się co się może wydarzyć. Co prawda jadąc na łowisko zakładasz z góry na co będziesz łowić, czy na grunt czy spławik. Czy polujemy na rybę białą czy drapieżną. Tym niemniej wybierając się nad wodę, na której, rzekomo jest praktycznie każdy gatunek nastawiając się na jedno i tak zawsze robimy drugie, szukamy tej przynęty, czy sposobu, który właśnie w tym momencie będzie najbardziej skuteczny.
A każda wyciągnięta ryba jest tylko potwierdzeniem umiejętnej obserwacji wody oraz trafnym wykorzystaniem zdobytych informacji:)

Tym razem chcieliśmy jechać gdzieś blisko, wybór padł na Podgórki Tynieckie. Wyjazd 3:10, zgarniam po drodze Tomka i raz dwa jesteśmy na miejscu. Ciemno, ale zaraz będzie świtało, ptaki ćwierkały, krzyczały, śmiały się jakby rozmawiały, żaby też dawały o sobie znać, jedne chciały przekrzyczeć drugie, wszystkie dźwięki natury oraz już wysokie bujne rośliny sprawiały wrażenie jakby się było w jakiejś dżungli.

Na początku póki jeszcze było ciemno, łowiliśmy z gruntu z koszyczkami. Ja na jednej wędce założony miałem koszyczek strzelający (firmy Wirek), bardzo ciekawe rozwiązanie, koszyczek pełny zanęty wraz z przynętą uruchamia się dopiero po chwili od wrzucenia do wody, kiedy cześć zanęty rozmoknie. Sprężyna zamontowana w koszyczku wypycha i przynętę wraz z zanętą. Co ciekawe działa zaskakująco dobrze, mimo, że reakcja pierwszego spojrzenia na ten koszyczek u każdego była taka sama: "pewnie się cały czas pląta".

Mając na wędce założony ostatni już koszyczek, starałem się na niego uważać, żeby go nie stracić. Co z tego, że ja na niego uważałem, jeśli dla przelatujących dzikich kaczek nie robi to różnicy... Siedzimy w ciszy, gdy nagle, moja wędka z impetem spadła z podpórki, dzwoneczek zamontowany na końcówce, dzwonił jak oszalały, zanim nie spadł gdzieś do wody. Ale plusk jaki po sekundzie usłyszeliśmy nie był od dzwoneczka a od czegoś większego. Ile trzeba mieć szczęścia, żeby przelatująca kaczka trafiła akurat w moją żyłkę, zrywając ją przy samej wędce. Tracąc tym samym ostatni koszyczek i dzwoneczek. To by się wydarzyło może przypadkiem normalnemu człowiekowi, ja natomiast mam dużo więcej "szczęścia", spadająca wędka, uderzyła jeszcze w moją drugą wędkę, taką fajną delikatną bolonkę, na której właśnie montowałem zestaw... łamiąc jej końcówkę i jeszcze jedną przelotkę. Wybuchłem, na tyle na ile mogłem, żeby nie spłoszyć ryb, ale delikatnie po cichu "wykrzyczane" znane nam wszystkim słowo zaczynające się na K a kończące na A pomogło. Ptaki i żaby ucichły na parę sekund chyba ze strachu. Jedyne co było wtedy słychać to chichot Tomka.


A co z rybami? Oszukując przeznaczenie, dokończyłem robić zestaw spławikowy na złamanej wędce i wbrew wszystkiemu na nią łowiłem. I złowiłem 2 okonie po 10 cm. Oraz rybę tytułową, która była największą niespodzianką wyjazdu. Sandacz, aż dziwne, że go wyciągnąłem. Niestety, w ogóle nie walczył. Ale rekord pobity, pod względem najmniejszego sandacza jakiego złowiłem... 3,5cm.


Na szczęście, koło godziny 7 Tomek nasz honor uratował. Styropianowa bombka lekko drgnęła, właściciel kucał już przy swojej wędce jak rewolwerowiec gotowy w każdym momencie sięgnąć w spodnie i wyciągnąć swój rewolwer... Pyk, bombka znowu drgnęła, po czym szybko ruszyła, w tym samym, idealnym zresztą momencie tomek złapał za rękojeść i podciął. Wędzisko wygięło się, a żyłka naprężyła - nareszcie coś ładnego. Chwile powalczył, a łatwo nie było przy 0,14 na przyponie, ale ładnie wyholował pięknego karasia na brzeg. Po głębokim oddechu, uśmiech na twarzy i mierzymy. 36cm. Rekord Tomka. Brawo!