wtorek, 19 lutego 2013

Sromowce we mgle

W tym roku sezon muszkowy kończyłem 4 razy. Z każdym wyjazdem myślałem, że będzie to już ten ostatni. Przez cały rok 2012 pogoda była bardzo łaskawa dla wędkarzy muchowych. Niska woda w rzekach, a temperatury w październiku i listopadzie sprzyjające poławianiu. Ryby współpracowały i podsumowując cały ten rok to względem ilości lipieni, pstrągów i kleni o wymiarach ponad 30cm jest on na pewno na podium, jeśli nawet nie jest to w statystykach mój najlepszy rok. W prawdzie nie pobiłem żądnego rekordu wielkości, ale co wyjazd wyciągając po 10 pięknych kardynałów, albo 10 pstrągów z których największy miał 36cm spokojnie teraz już mogę odstawić zestaw muchowy i czekać na kolejne przyszłoroczne wyjazdy.

Przygotowani na mroźne powiewy, ubrani w niezliczone ilości warstw ubrań, weszliśmy do wody. Była mgła, widoczność pozwalała tylko na niedalekie rzuty. Ale krzyknąłem do Tomka, że coś skubie. I po paru rzutach już ciągnąłem Lipiona. Nie minęło 10 minut a Tomek również przyciął, być może nawet pobił swój rekord, ale bez mierzenia, żeby nie męczyć bardziej ryby, odpiął muchę i zwrócił jej wolność. Mgła się już podniosła, w słońcu zrobiło się dość ciepło. Wybredne lipienie nie zawsze chciały nasze przynęty, dlatego muchy co jakiś czas trzeba było zmieniać. Bardzo ostrożne brania, skłoniły nas do zmiany miejsca. Zabrałem Tomka na jedne prądziki z głęboką rynną, gdzie namierzyłem na którymś z poprzednich wyjazdów ryby. Trochę inne, szybsze łowienie niż na płani. Widzieliśmy jak oczkują, czasem nawet atakowały tak drapieżnie, że z wody wyłaniał się cały grzbiet, a wielka czerwona płetwa grzbietowa lśniła w promieniach słońca. Po wyciągnięciu jednego, wiedzieliśmy, że mamy do czynienia również z całkiem przyjemnymi i walecznymi Lipieniami. Puściłem muchę ponad zlewnie i gdy już miała w nią wpłynąć nastąpiło branie, na tyle mocne, że urwałem cały przypon. W tym samym czasie, kiedy ja już wiązałem wszystko do początku, Tomek wypatrzył sobie jakiegoś zbierającego kardynała. Starał się ułożyć muchę i po paru rzutach wyszło mu to idealnie, chwila oczekiwania i jest, zaatakował, niestety nawet go nie zobaczyliśmy. Staliśmy razem w wodzie i wiązaliśmy, Tomek na szczęście tylko jedną muchę.

Ostatni nasz wspólny wyjazd dał nam dużo do myślenia. Pojawił się problem, nad którym trochę dyskutowaliśmy, a zaczęło się od tego, że zostaliśmy wezwani do wyjścia z wody przez straż wędkarską i okazanie zezwoleń. Składki na szczęście opłacamy, więc strażnik skinieniem głowy pozwolił odejść czającym się w pobliskich krzakach kolegom z "ekipy wspomagającej". Zapytał się nas tylko co łowimy w na muchę i dlaczego nie mamy wypełnionego rejestru połowów. Rejestr połowów to moim zdaniem idiotyzm a jeszcze większa paranoja to jest to, że wszystkie te książeczki, regulaminy rejestry, srestry musi każdy wędkarz nosić ze sobą. Wyobraźmy sobie sytuacje, upał 40 stopni, łowisz sobie klenie na wiśnie w samych majtach i kapeluszu, na rzece Dunajec, który sięga Ci do... kolan. Według przepisów musisz mieć ze sobą kartę wędkarską, zezwolenie, regulamin, rejestr połowów, encyklopedie, książkę telefoniczną i gdyby się dało na tym zarobić to pewnie jeszcze księgę pamiątkową zasłużonych towarzyszy PZW. I tu nasuwa się pytanie gdzie sobie całą tą makulaturę włożysz? Właśnie tam, gdzie większość z nas pomyślała jest miejsce tych książeczek - w głębokim poważaniu. Bo w czasie łowienia, wędkarz powinien mieć ze sobą wędke, pozytywne nastawienie i szacunek do samego siebie.

Co łowimy? Pstrąga nie można, lipienia nie można, czego tu szukacie? - zapytał
Uklejek - odpowiedzieliśmy wspólnie.
Łowimy dla sportu, ryb nie bierzemy, nie jesteśmy kłusownikami, więc w czym problem?

Otóż w tym, że dla jednych łowienie w okresie ochronnym to coś strasznego a regulamin mówi, że nie można ryb zabierać. Zdaniem strażnika "Lipienie w okresie ochronnym ukłute 3-4 razy zdychają". Była to największa głupota jaką może powiedzieć ktoś, kto na codzień, ma do czynienia z regulaminem wędkarskim, wędkarzami i z samymi rybami. Po tych słowach, mieliśmy dylemat co robić, łowić dalej, czy wracać do Krakowa 120km 2 godziny po przyjechaniu. Oczywiście, że zostaliśmy. Nie żałuje, ryby pięknie współpracowały, zdjęcia będą nam o tym przypominać. Staliśmy z Tomkiem na płyciźnie i zrobiliśmy sobie zawody, kto złapie najmniejszego lipienia. Wszedzień dookoła nas oczkowały małe rybki, ale oczywiście rzucaliśmy czym dalej. Puściłem muchę w warkocz wodny za kamieniem, powoli płynęła po spokojnej wodzie, gdy nagle wyjście!, Lekkie napięcie linki i jest, siedzi, trochę za silny na małego lipionka, walczy, muruje do dna. Przytłaczający wzrok tomka, po zobaczeniu mojej wygiętej wędki, czułem już na swoich plecach. W tamtej chwili dało się usłyszeć tylko chlupot wody wzburzonej przez walczącą rybę oraz wyszeptane słowa powodzenia od Tomka dla mnie - "szmaaaata". Kolejny pięknie ubarwiony trzydziestak szybko wrócił do wody, a my stojąc po kolana w wodzie dalej próbowaliśmy szczęścia, zwłaszcza, że w najbliższej odległości od nas, namierzyliśmy stado takich lipieni. Oczkowały praktycznie wszędzie, pod naszymi nogami i trochę dalej, parę metrów powyżej jak i poniżej miejsca gdzie staliśmy. Tomek coś nie mógł zaciąć, a wychodziły mu do muchy chyba tak często jak mi, czym więcej niepowodzeń tym bardziej ciśnienie mu rosło. A dodając jeszcze to, że stojąc koło niego miałem skuteczność w okolicach 90% i wyciągnąłem przy nim 7 lipieni w przeciągu 30 minut. To nie dziwie się, że w pewnym momencie biczował wodę i to nie jest żadna przenośnia, robił to chyba pod kątem wystraszenia ryb, bo tak łowiąc to bardziej wyglądało na wabienie sumów kwokiem niż chęć złowienia szlachetnej ryby łososiowatej.