W tym roku sezon muszkowy kończyłem 4
razy. Z każdym wyjazdem myślałem, że będzie to już ten ostatni.
Przez cały rok 2012 pogoda była bardzo łaskawa dla wędkarzy
muchowych. Niska woda w rzekach, a temperatury w październiku i
listopadzie sprzyjające poławianiu. Ryby współpracowały i
podsumowując cały ten rok to względem ilości lipieni, pstrągów
i kleni o wymiarach ponad 30cm jest on na pewno na podium, jeśli
nawet nie jest to w statystykach mój najlepszy rok. W prawdzie nie
pobiłem żądnego rekordu wielkości, ale co wyjazd wyciągając po
10 pięknych kardynałów, albo 10 pstrągów z których największy
miał 36cm spokojnie teraz już mogę odstawić zestaw muchowy i
czekać na kolejne przyszłoroczne wyjazdy.
Przygotowani na mroźne powiewy, ubrani
w niezliczone ilości warstw ubrań, weszliśmy do wody. Była mgła,
widoczność pozwalała tylko na niedalekie rzuty. Ale krzyknąłem
do Tomka, że coś skubie. I po paru rzutach już ciągnąłem
Lipiona. Nie minęło 10 minut a Tomek również przyciął, być
może nawet pobił swój rekord, ale bez mierzenia, żeby nie męczyć
bardziej ryby, odpiął muchę i zwrócił jej wolność. Mgła się
już podniosła, w słońcu zrobiło się dość ciepło. Wybredne
lipienie nie zawsze chciały nasze przynęty, dlatego muchy co jakiś
czas trzeba było zmieniać. Bardzo ostrożne brania, skłoniły nas
do zmiany miejsca. Zabrałem Tomka na jedne prądziki z głęboką
rynną, gdzie namierzyłem na którymś z poprzednich wyjazdów ryby.
Trochę inne, szybsze łowienie niż na płani. Widzieliśmy jak
oczkują, czasem nawet atakowały tak drapieżnie, że z wody
wyłaniał się cały grzbiet, a wielka czerwona płetwa grzbietowa
lśniła w promieniach słońca. Po wyciągnięciu jednego,
wiedzieliśmy, że mamy do czynienia również z całkiem przyjemnymi
i walecznymi Lipieniami. Puściłem muchę ponad zlewnie i gdy już
miała w nią wpłynąć nastąpiło branie, na tyle mocne, że
urwałem cały przypon. W tym samym czasie, kiedy ja już wiązałem
wszystko do początku, Tomek wypatrzył sobie jakiegoś zbierającego
kardynała. Starał się ułożyć muchę i po paru rzutach wyszło
mu to idealnie, chwila oczekiwania i jest, zaatakował, niestety
nawet go nie zobaczyliśmy. Staliśmy razem w wodzie i wiązaliśmy,
Tomek na szczęście tylko jedną muchę.
Ostatni nasz wspólny wyjazd dał nam
dużo do myślenia. Pojawił się problem, nad którym trochę
dyskutowaliśmy, a zaczęło się od tego, że zostaliśmy wezwani do
wyjścia z wody przez straż wędkarską i okazanie zezwoleń.
Składki na szczęście opłacamy, więc strażnik skinieniem głowy
pozwolił odejść czającym się w pobliskich krzakach kolegom z
"ekipy wspomagającej". Zapytał się nas tylko co łowimy
w na muchę i dlaczego nie mamy wypełnionego rejestru połowów.
Rejestr połowów to moim zdaniem idiotyzm a jeszcze większa
paranoja to jest to, że wszystkie te książeczki, regulaminy
rejestry, srestry musi każdy wędkarz nosić ze sobą. Wyobraźmy
sobie sytuacje, upał 40 stopni, łowisz sobie klenie na wiśnie w
samych majtach i kapeluszu, na rzece Dunajec, który sięga Ci do...
kolan. Według przepisów musisz mieć ze sobą kartę wędkarską,
zezwolenie, regulamin, rejestr połowów, encyklopedie, książkę
telefoniczną i gdyby się dało na tym zarobić to pewnie jeszcze
księgę pamiątkową zasłużonych towarzyszy PZW. I tu nasuwa się
pytanie gdzie sobie całą tą makulaturę włożysz? Właśnie tam,
gdzie większość z nas pomyślała jest miejsce tych książeczek -
w głębokim poważaniu. Bo w czasie łowienia, wędkarz powinien
mieć ze sobą wędke, pozytywne nastawienie i szacunek do samego
siebie.
Co łowimy? Pstrąga nie można,
lipienia nie można, czego tu szukacie? - zapytał
Uklejek - odpowiedzieliśmy wspólnie.
Łowimy dla sportu, ryb nie bierzemy,
nie jesteśmy kłusownikami, więc w czym problem?
Otóż w tym, że dla jednych łowienie
w okresie ochronnym to coś strasznego a regulamin mówi, że nie
można ryb zabierać. Zdaniem strażnika "Lipienie w okresie
ochronnym ukłute 3-4 razy zdychają". Była to największa
głupota jaką może powiedzieć ktoś, kto na codzień, ma do
czynienia z regulaminem wędkarskim, wędkarzami i z samymi rybami.
Po tych słowach, mieliśmy dylemat co robić, łowić dalej, czy
wracać do Krakowa 120km 2 godziny po przyjechaniu. Oczywiście, że
zostaliśmy. Nie żałuje, ryby pięknie współpracowały, zdjęcia
będą nam o tym przypominać. Staliśmy z Tomkiem na płyciźnie i
zrobiliśmy sobie zawody, kto złapie najmniejszego lipienia.
Wszedzień dookoła nas oczkowały małe rybki, ale oczywiście
rzucaliśmy czym dalej. Puściłem muchę w warkocz wodny za
kamieniem, powoli płynęła po spokojnej wodzie, gdy nagle wyjście!,
Lekkie napięcie linki i jest, siedzi, trochę za silny na małego
lipionka, walczy, muruje do dna. Przytłaczający wzrok tomka, po
zobaczeniu mojej wygiętej wędki, czułem już na swoich plecach. W
tamtej chwili dało się usłyszeć tylko chlupot wody wzburzonej
przez walczącą rybę oraz wyszeptane słowa powodzenia od Tomka dla
mnie - "szmaaaata". Kolejny pięknie ubarwiony trzydziestak
szybko wrócił do wody, a my stojąc po kolana w wodzie dalej
próbowaliśmy szczęścia, zwłaszcza, że w najbliższej odległości
od nas, namierzyliśmy stado takich lipieni. Oczkowały praktycznie
wszędzie, pod naszymi nogami i trochę dalej, parę metrów powyżej
jak i poniżej miejsca gdzie staliśmy. Tomek coś nie mógł zaciąć,
a wychodziły mu do muchy chyba tak często jak mi, czym więcej
niepowodzeń tym bardziej ciśnienie mu rosło. A dodając jeszcze
to, że stojąc koło niego miałem skuteczność w okolicach 90% i
wyciągnąłem przy nim 7 lipieni w przeciągu 30 minut. To nie
dziwie się, że w pewnym momencie biczował wodę i to nie jest
żadna przenośnia, robił to chyba pod kątem wystraszenia ryb, bo
tak łowiąc to bardziej wyglądało na wabienie sumów kwokiem niż
chęć złowienia szlachetnej ryby łososiowatej.