Czchów.
Powstał pomysł wyjazdu, nie wiele myśląc spakowaliśmy sprzęt i tylko czekaliśmy na chwilę kiedy wszyscy w trójkę skończymy załatwiać swoje sprawy i będziemy mogli wyruszyć. Była godzina 15:30 kiedy wyjechaliśmy z Krakowa, czekała nas około 80-cio kilometrowa trasa, która na szczęście nie sprawiła nam żądnych problemów. Po półtorej godziny jazdy, z za szpalerów drzew wyłaniał się majestat Dunajca. Zanim jednak podjechaliśmy na nasze miejsce, skoczyliśmy na pobliską Łososinę w celu złapania paru uklejek. Niestety mimo, iż ławica uklejek rozciągała się od jednego brzegu do drugiego a ich "oczkowanie" przypominało jak my to nazywamy "mżaweczkę" to woda była na tyle brudna, że ani mi ani Tomkowi na muchę, nie udało się wyciągnąć ani jednej sztuki. Trochę zawiedzeni wsiedliśmy z powrotem do samochodu i podjechaliśmy pod zaporę czchowska w nasze docelowe miejsce. Chwilę trwało zanim znieśliśmy cały sprzęt i rozłożyliśmy krzesełka, żar lał się z nieba, zwłaszcza, że staliśmy na brzegu oświetlonym przez słońce. Po ustawieniu się już w dogodnym miejscu dla trzech osób, czyli sześciu wędek, postanowiłem jednak poszukać jakiejś drobnicy. Ubrałem kamizelkę, wodery i kapelusz, w dłoń wziąłem moją muchówkę i poszedłem na pobliskie prądziki, jedyne miejsce gdzie było płycej z możliwością wejścia w głąb Dunajca.
Płań.
Zrobiłem raptem parę kroków w wodzie, spod nóg uciekła mi jakaś ryba. A paręnaście metrów dalej w miejscach gdzie na lustrze wody widoczne były warkocze powodowane przez podwodne głazy, co pewien czas coś oczkowało. A, że potrafię w miarę rozróżnić jak poszczególne gatunki ryb zbierają muchy i nie sprawia mi problemu przybliżona ocena wielkości tychże ryb, to wiedziałem, że mamy tu do czynienia na pewno z rybami miarowymi. Parę wymachów i już piękna wielka majowa jętka delikatnie położona trochę powyżej oczek, w kilka sekund z prądem dopływa w miejsce potencjalnych brań. Pełne skupienie, w stu procentach przygotowany jestem na atak... i co? I nic. Jeszcze pięć podejść i dalej nic, czas zmienić muchę. Tym razem założyłem chruścika. Kilka rzutów pod prąd, kilka w miejsce oczek, coraz bardziej zrezygnowany, zastanawiam się czy dać za wygraną czy jeszcze próbować. Przez głowę przelatywały mi za i przeciw, czy zostać i próbować dalej czy pójść i do Tomka i Taśmy i im przynajmniej o tych oczkach opowiedzieć. Spoglądałem już w stronę brzegu na którym stali, gdy nagle kompletnie zaskoczony poczułem pociągnięcie, jakby mi ktoś chciał wyrwać wędkę z ręki, usłyszałem odgłos pękającej żyłki, a na tafli wody pozostało tylko oddalające się ode mnie zawirowanie wody po spławiającej się rybie.
Telefon.
Emocje spowodowane jednym jedynym wyjściem ryby do chruścika wystarczyły, abym wyciągnął telefon i wykręcił numer do Tomka. Z wielkim spokojem, tak mi się przynajmniej wydawało, opowiedziałem mu jak wygląda sprawa. Czekać na niego długo nie musiałem. Nie zdążyłem jeszcze zawiązać nowej muchy a Tomek już szedł parę metrów ode mnie, stąpał po śliskich kamieniach niczym gazela po sawannie. Pod nogi nie patrzył, nie musiał, obserwował wodę, a każdy kamyk, czy warkocz małych wirów za nim zapisywał w umyśle jako potencjalne miejsce gdzie może kryć się jego rekord... A jak wyglądało to z jego perspektywy? Poczytajmy..
Mobilizacja.
Drrrrrrryń…Drrrrryń… - dzwoni Kamil.
- No co tam? – pytam.
- Stary, chodź szybko! Nie uwierzysz co się dzieje – krzyczał z ekscytacją – Spławiają się tu jakieś wielkie „pyty”, ze wszystkich stron. Miałem nawet wyjście! Urwałem na jakiejś wielkiej. Chodź szybko!
No i poszedłem. Chodź byłem jeszcze w powijakach, rozkładałem wędki i przygotowywałem sprzęt na nockę, to rzuciłem wszystko, chwyciłem muchówkę i kamizelkę, wskoczyłem w wodery i w pełni tego słowa znaczeniu – pobiegłem. Mimo rwącej wody i śliskich kamieni po chwili znalazłem się koło Kamila. Pokazał mi ręką mniej więcej miejsca, gdzie ryby zdradzały swoją obecność. Wymieniliśmy jak zwykle kilka spostrzeżeń i poszedłem dalej na płań. Wykonaliśmy kilka rzutów, ale ponieważ aktualnie nic się nie działo to Kamil udał się w stronę brzegu, żeby coś zjeść, ja zaś zostałem na łowisku.
Rekonesans.
Kilka pierwszych rzutów nie przyniosło efektu. „Oczka” jakby ustały, ale wciąż ze skupieniem oglądałem wodę penetrując co raz kolejne jej rewiry. Po jakiejś chwili oczka zaczęły się pojawiać ponownie… w pewnym momencie oczkowanie ryb było tak intensywne, jak by woda się porządnie gotowała w wielkim garze. Adrenalina rosła przy kolejnych obserwowanych wyskokach około półmetrowych ryb. Początkowo zgłupiałem. Wszędzie chciałem rzucić, ale jednocześnie nie wiedziałem gdzie chce najbardziej. Krzyknąłem do Kamila, żeby przyszedł bo tu się dzieje coś pięknego, coś niesamowitego!
Stwierdziłem, że takie oczka to mogą robić klenie i założyłem rzadko używaną muchę kleniową jako „skoczka” (druga mucha na przyponie usytuowana nieco wyżej na krótkiej żyłce).
Ryby rzucały się jak oszalałe nawet „na odległość kija” ode mnie. Musiałem opanować emocje. Miałem wielkie pragnienie złowienia czegoś wielkiego. W ogóle czegoś… bo po ostatnich średnio udanych wyprawach byłem „glodny” ryby.
Wypatrzyłem sobie oczko i rzuciłem… spływająca spokojnie mucha została nie ruszona. Zmieniłem muchę na chruścika i rzuciłem znowu…
Do skutku.
Umieściłem po raz kolejny swoją muchę przed miejscem, gdzie jak wywnioskowałem z obserwacji musiała stać ryba i obserwowałem uważnie wodę. Zaczynało robić się coraz ciemniej i muchy słabo było widać na wodzie, ale oczka i spławiania ryb doskonale, więc takie zdarzenie w okolicy końca przyponu sygnalizowało branie. Dwa pierwsze brania niestety przeze mnie nie zostały przycięte. Ale pełen nadziei – bo już coś dziś na kiju poczułem – rzucałem dalej. W oddali dostrzegłem już idącego w moją stronę Kamila.
Kolejny raz obserwowałem płynącą spokojnie muchę, ale tym razem wcześniej pociągnąłem za linkę muchową co dało efekt smużenia muchy po wodzie…i jest! – Agresywny atak na moją przynętę! Podcięcie! I siedzi!!I od razu krzyczę do Kamila
- jest!! Ładna!! Nieźle walczy.
Chwilę później trzymałem w ręce ładnego klenia. (30cm). Kamil oczywiście od razu zaczął szukać ryby i energicznie wręcz biczował wodę swoim zestawem. Nie czekał długo bo po paru rzutach zaciął również ładnego klenia, ale gdy pokazywał go do zdjęcia (amatorszczyzna ;) ), ten wyskoczył mu do wody i odzyskał wolność.
Uśmiech.
Zadowoleni z całej sytuacji, szczęśliwi wręcz, gdy ryby atakując przynęty urywają je wraz z całym przyponem. Nawet uśmiech pozostawał na naszych twarzach kiedy, jedyna i ostatnia skuteczna mucha do której wychodziły, właśnie znika czeluściach Dunajca w paszczy jakiejś wielkiej sztuki. Jedyne co się wtedy liczyło to coraz mniej czasu, który nieubłaganie płynął, słońce powoli chowało się za wzgórzem, a ryby szalały coraz bardziej. Po nieumyślnym wypuszczeniu klenia, starałem się jak mogłem aby tym razem zrobić przynajmniej zdjęcie. Wykorzystując moment kiedy Tomek rozplątywał „węzły nowicjusza” kładłem muchę gdzie tylko chciałem, do dyspozycji miałem całą płań. Po urwaniu poprzedniej muchy, spoglądając do pełnych pudełek, żadna mucha wtedy nie wydawała mi się odpowiednia. Pomyślałem, zaryzykuje, wyciągnąłem tajną broń na którą jeszcze nie łowiłem. A jest nią chruścik z sierści sarny i do tego pomarańczowy...
Za kamieniem.
Pierwszy rzut, mucha powoli sunie po powierzchni, jest pomarańczowa, jest bardzo wyporna i duża. Z daleka widać ją bez problemu, przepłynęła parę metrów, coś zawirowało, szybkie podcięcie i jest! Siedzi! Trochę walczy, ale wiem, że jest podobnych rozmiarów co poprzedni. Tym razem zdjęć nawet nie próbuje robić, klenia przybliżonych rozmiarów mam już w garści. Parę kolejnych rzutów i do każdego coś wychodzi ale puste zacięcia. Od razu dziele się z Tomkiem spostrzeżeniami odnośnie muchy an którą łowie, od razu z tego korzysta. Wypatrzyłem rybę, oczkowała za kamieniem, i wiedziałem, że musi być większa. Tylko jak do niej podejść, chodzimy w samych woderach a woda sięga nam już około centymetr poniżej krawędzi. Tomek popatrzył wymownie i oboje zrobiliśmy to co wydawało nam się wtedy słuszne. Krok w przód, wodery momentalnie napełniły się w miarę ciepłą wodą, co ciekawe nawet łatwiej się w nich wtedy chodziło, no i nie byliśmy już ograniczeni jeśli chodzi o głębokość. Po wyciągnięciu z kieszeni mokrej komórki i wylaniu wody z portfela, udało mi się ustawić i wykonać rzut idealny. Chruścik przepłynął pół metra... delikatne oczko, cmok. Spokojne podcięcie, starałem się być jak najbardziej opanowanym, aby nie urwać kolejnej muchy. Linka się napięła, a wędka wygięta w pięknym łuku. Tomek z zazdrością wycedził przez zęby, „popuść bo CI urwie” wziąłem sobie jego słowa do serca. Hol jak i walka była nie współmierna do poprzednich i trwała dłużej. Takie chwile lądują wędkarskie akumulatory na długi czas.
A co to.
Mój kleń okazał się już całkiem przyzwoitą rybą, „czterdziestak”, na muchę, to już zupełnie inna zabawa. Dostarczył mi wystarczającą ilość emocji. Czego nie można powiedzieć o Tomku, cały czas próbował i tylko coraz bardziej wzrastała jego irytacja patrząc na moje efekty. Zachód słońca pięknie grał całą paletą barw odbijając się na lustrze wody, które niszczone było co chwile przez szalejące ryby. Robiło się coraz ciemniej, a Tomkowi kończył się czas. Czym bardziej się spieszył tym bardziej mu rzuty nie wychodziły. Spokojnie, powiedziałem. Tomek wziął kilka głębszych oddechów. Przyniosło to efekty?
Rzutem na taflę.
Posłuchałem Kamila. Musiałem się opanować, bo nerwowe rzuty były niedokładne, złe, plątały zestaw. Zauważyłem parę większych oczek jeszcze kawałek dalej. Zrobiłem parę kroków do przodu, wodę miałem prawie do pasa. Sokolim wzrokiem wypatrywałem w półmroku kolejnego oczka, żeby posłać tam muchę. Coś znów plusnęło nieopodal. Rzuciłem muchę, której i tak już nie widziałem, ale mniej więcej potrafiłem określić jej przybliżone położenie na wodzie. Tym razem nic… położyłem więc muchę na wodzie jeszcze raz tak samo. I skoncentrowany dobrze wiedziałem na co czekałem.
Pewne, efektowne, pełne emocji branie i moje pewne podcięcie. Delikatna muchóweczka wygięła się w parabolę, wiedziałem, że ciągnę coś konkretnego. Myślałem, że to podobny kleń do tego którego wyciągnął Kamil, ale ryba zachowywała się nieco inaczej. Zaczęła robić dziwne odjazdy, więc w obawie ze urwie mi zestaw (na przyponie żyłka 0,12mm) musiałem ją spokojnie zmęczyć. Największy odjazd zrobiła gdy była już blisko mnie, widziałem już, że jest wielka, największa jaką złowiłem na muchę, ale jeszcze nie wiedziałem, że pobiję rekord życiowy w tym gatunku, no i nie spodziewałem się tego, że po emocjonującym holu naszym oczom ukaże się okazały BOLEŃ!! Tak, boleń na suchą muchę! Pierwszy w życiu boleń i to nie lada sztuka Piękna waleczna ryba, złowiona najszlachetniejszą metodą wędkarską – pełny sukces, wielka radość i satysfakcja.
Zresztą oceńcie sami, oto filmik z tego pojedynku: Pabis vs Bolec;)
Pisali: Kamil i Tomek