
Był jeden z pięknych, ciepłych i słonecznych październikowych dni, chyba środa. Pogoda napawała optymizmem, tym bardziej, w głowie kiełkowały już pierwsze myśli związane z wyjazdem poza Kraków, nad wodę. Wykręciłem więc numer do Tomka.
- Siemasz Piechu, słuchaj, mamy piękną pogodę, może jedziemy gdzieś w sobotę? Muszka, Dunajec, Sromowce, hę?
- Hmm no ja jak najbardziej jestem chętny...
- Patrzyłem na pogodę, w piątek ma się już spierdzielić, w sobotę ma być brzydko, zimno, ma padać deszcz a w Sromowcach to nawet i śnieg...
- No, to jak „pod psem”... to idealnie, jedziemy!:)
- Fest!:)


Czekając na sobotni wyjazd, spotkaliśmy się aby przygotować odpowiednie jesienne lipieniowe muszki. Na haczykach 18, 20, 22 czyli super małych, każdy z nas zrobił po parę sztuk „komarów”.
Sobota godzina 10:30 już siedzimy w samochodzie, z całym
Dunajec, jak to Dunajec, ile razy nad nim jestem, nawet w górnych częściach gdzie właściwe jest to dopiero początek jego drogi przez Polskę, prezentuję się okazale, przytłacza swoją wielkością i pokazuję jakim jest nieokiełznanym żywiołem, który trzeba szanować, a co najważniejsze trzeba czuć przed nim respekt.

Podszedłem nad brzeg naszej pięknej rzeki, woda była lekko przybrudzona, pomyślałem, w zasadzie to lepiej, bo będzie można podejść bliżej ryb, bez obawy, że się je wystraszy. Brodziłem po kostki w płyciznach i wzrokiem przeczesywałem otaczającą mnie wodę w poszukiwaniu oczek. Tylko chwili potrzebowałem, jak gdzieś z prawej strony dobiegł mnie charakterystyczny dźwięk zebrania przez rybę owada z tafli wody. Odwróciłem wzrok, przymrużyłem oczy i jest! Było oczko! Trochę pewnie spłynęło, wziąłem poprawkę na prędkość wody i to, że na cwanego lipienia trzeba położyć muchę delikatnie, musi wyglądać niczym prawdziwa jętka skacząca po powierzchni i do tego 2-3 metry powyżej żerującej ryby. Mucha musi sama bez żadnej ingerencji, napłynąć na miejsce "oczka", wtedy dopiero możemy spodziewać się brania. Trochę podszedłem, machnąłem linką parę razy, a za trzecim udało mi się ułożyć to tak jak chciałem, mucha sunie po powierzchni.. i plusk! Szybki i mocny atak, po mojej muszę pozostały tylko bąbelki, ryby nawet nie zobaczyłem, ale ważne że coś się dzieje! Próbuję dalej, jeden rzut, drugi i znowu coś wyszło do mojej muchy... ale i tym razem niezacięte. Po paru takich małych porażkach w końcu przyciąłem, trochę źle wymierzyłem siły ile miałem do tego użyć, ryba po zacięciu wyleciała z wody niczym torpeda. Przelatując koło mojej głowy zobaczyłem, że to mały lipień:)


Zanim Tomek przyszedł wyciągnąłem trzy latające lipienie, każdy w okolicach 15 cm. Trzeba iść dalej, na głębszą wodę, pomyślałem, tam będą większe. Nie myliłem się po paru rzutach moją muchę zaatakował pstrąg, piękny w kolorowych barwach przybranych do tarła, wyskoczył z wody i pokazał się w całej okazałości, miał koło 40 cm, tyle że tak szybko jak wyskoczył, tak szybko wrócił z powrotem do wody i tyle go widziałem.
Stałem już po pas w wodzie, ryby oczkowały praktycznie wszędzie. Tomek zdążył już pojawić się paręnaście metrów ode mnie i widziałem, że też wyciągnął parę "latających". Większość tych Lipieni niestety nie była zbyt pokaźnych rozmiarów, przez co ich ataki na muchę nie były dokładne, ale częste. Praktycznie po położeniu przynęty na wodzie trzy na cztery razy mieliśmy wyjście na jedną z dwóch much, a czasem nawet na obie. Łowienie kiedy cały czas ryby współpracują albo chociaż próbują, dostarcza sporo emocji, właściwie na tyle, że po jakimś czasie człowiek zorientować się może, że stojąc po pas w wodzie, nie zdjął kurtki. Szczerze mówiąc zauważyłem to dopiero jak zaczęły moczyć mi się łokcie, w sumie dobrze bo nie dużo ponad nimi wisiał aparat. Po zdjęciu mokrej kurtki wróciłem na wodę, do Tomka. Podeszliśmy tym razem w miejsce dość głębokie, z większym prądem gdzie ryby oczkowały dużo bardziej i tu spędziliśmy chyba najwięcej czasu. Lipieni 15-20cm już nawet do statystyk nie wliczaliśmy, bo musielibyśmy liczyć je chyba już na kilogramy złowionych.
Między tymi "mniejszymi" oczkami, które tak na prawdę były duże, (bo co ciekawe czym lipień jest większy, bardziej doświadczony, oczkuję bardziej dostojnie, nie rozchlapuję jakoś strasznie wody, robi to z gracją ale też z dużą mocą) dało się od czasu do czasu dostrzec oczka właśnie tych większych sztuk. Ciężko było się na nie jakoś zaczaić bo na płynące muchy od razu wyskakiwały te liliputy, ale Tomkowi w pewnym momencie się udało, coś przyciął. Coś okazało się całkiem ładnym potokowcem, co szybko mogliśmy stwierdzić bo walczył z Tomkiem wyskakując ponad tafle wody, kręcąc piruety niczym rosyjski łyżwiarz figurowy, medalista oczywiście.


Pięknie ubarwiony pstrąg szybko wrócił do wody, a my próbujemy dalej. Parę rzutów minęło każdy z nas złowił po kolejnym też całkiem ładnym „miarowym” które też bez żadnej szkody wróciły do Dunajca. Miałem trochę więcej szczęścia, a może to te umiejętności, w każdym razie, moja mucha płynęła, oczko, atak, podcięcie i coś siedzi! Tym czymś okazał się lipień ale starszy kolega latających. Walczył już zupełnie inaczej, nie dał sobą tak pomiatać, ale moje doświadczenie wzięło górę i lipień wylądował w moim podbieraku. Na oko 30-stak, żeby się nie męczył bardziej to go szybko wypuściłem:)

Była już 17 ręce bolały ans już od tych ciągłych podcięć, mimo że ryby wprost szalały, Tomek stwierdził, że musimy jechać gdzieś indziej na duże ryby. Uważałem to za nie do końca dobry pomysł, bo właśnie zaczynał się najlepszy ostatni okres pod sam wieczór. Wyszliśmy szybko z wody, robiło się już szaro, weszliśmy do samochodu, tomek trzymał wędki za oknem i jedziemy. Po 10 minutach byliśmy na miejscu, podeszliśmy nad brzeg, szybkie zastanowienie w którą stronę idziemy. W lewo. Nasze oczy patrzyły na wodę w poszukiwaniu ryby. Pusto. Dwieście metrów niżej wypatrzyliśmy oczko, ale zanim tam doszedłem to już nie do końca wiedziałem gdzie ono było. Tomek został trochę wcześniej i tam próbował. Ja poszedłem na końcówkę płani, czyli miejsce gdzie lipienie lubią siedzieć. Było już na tyle ciemno, że much nie widzieliśmy a brania rozpoznawalibyśmy bo ataku w okolicy miejsca gdzie kładliśmy muchy. Takim sposobem wyciągnąłem kolejnego już ostatniego 30-staka.
Bezskutecznie próbowaliśmy dalej, w pewny momencie stało się coś naprawdę niesamowitego. Mimo że staliśmy w dość różnych miejscach oddalonych od siebie, widzieliśmy to obaj. I widzieliśmy z odległości parudziesięciu metrów. Widzieliśmy „Ją” i słyszeliśmy. Wyskoczyła cała, ogromna i wpadła do wody z takim pluskiem jakby wrzucił ktoś do wody spory głaz. Myślę, że mogła mieć spokojnie metr długości i koło 10 kilogramów wagi. Głowacica, królowa Dunajca pokazała nam się, dała nam znak, że to ona tam rządzi, pływa, żeruje, że czeka, żebyśmy następnym razem przyjechali i zmierzyli z jej potęgą. Kto wtedy wygra?:)