Kiedy kończy się sezon wędkarski?
31 Grudnia!
A kiedy się zaczyna?
1 Stycznia!

To oczywiście, jedno z powiedzeń/żartów wędkarskich, które każdy wędkarz zna i chyba tylko wędkarz łapie "ten humor". No dobrze, żarty żartami, a ile w nim jest prawdy? Otóż, sporo! W zależności od indywidualnego podejścia, czy ktoś lubi marznąć czy też nie. We wrześniu tamtego roku, gdy będąc nad wodą, poczuliśmy pierwsze chłodne podmuchy wiatru na policzkach, Tomek stwierdził, że tej zimy zabierze mnie na lód. Jako, że miał większe doświadczenie (był trzy razy, a ja ani razu), zgodziłem się, pod warunkiem, że przekaże mi wszystko co na ten temat wie. I właśnie o pierwszym wyjeździe na lód będzie to tekst.

Zima długo z nas drwiła, do końca grudnia dni z temperaturą poniżej 0 chyba można by zliczyć na palcach jednej ręki. W zasadzie to, można było powiedzieć, że zima była żałosna, nie przystoi tak się zachowywać żadnej porze roku. No i po takich narzekaniach, wyśmiewaniach - zima wzięła sobie to do swojego lodowatego serca i w końcu pokazała pazurki. Zimno było, nawet bardzo, lód się tworzył coraz większy. Sprawdzałem co jakiś czas jego grubość w oczku wodnym. Tylko jak temperatura podniosła się do ok 0, wybraliśmy miejsce, ruszyliśmy w drogę. Nie mieliśmy daleko, bo miejsce docelowe to nasze krakowskie bagry, zanim dojechaliśmy, wstąpiliśmy na szybko wydać trochę dolarów w "wędkarskim". Wędeczka jest, pinki, ochotka - jest, mormyszki - są, spławik, sanki, świder, krzesełko, cedzak, chyba wszystko jest. Sprzęt zapakowany na sanki. Suniemy. Wyglądało jakbyśmy mieli zdobyć i jeden i drugi biegun z Kamińskim.

Lód sprawdzony, ok 35cm, można by po nim chyba jeździć samochodem. Kolor - czarny, co według różnych poradników oznacza, że twardy i dobry. Odeszliśmy paręnaście metrów od brzegu i zaczęliśmy kręcić. Po paru ruchach, przeręble gotowe, a my dobrze rozgrzani. Na oko 4 metry głębokości, stanowisko przygotowane. Mormyszka na przyponie 0,11 i do wody. Tutaj powinien być osobny kącik pod tytułem "Tomek uczy":

- No, to jak się łowi?
- Normalnie.
- Aha.
No może poniosła mnie fantazja, może było trochę inaczej, może nawet bardzo ładnie mi to wytłumaczył:) dotykasz mormyszką dna i podnosisz na 15 cm i tak w kółko, opuszczasz i podnosisz.
-Tylko tyle?
-Jeśli chodzi Ciebie i o mormyszkę to tak, tyle wiedzy Ci wystarczy.
Po 3 minutach... tak, po (słownie) t r z e c h...


Siedzimy, gadamy, nic się nie dzieje, może jeszcze jeden przerębel, gdzieś obok? Jasne, jak nie biorą to ważne, żeby się czymś zająć. Jeszcze brakuje nam tej cierpliwości, a może efektów? Czas mijał, Tomek zaczął robić zestaw ze spławikiem, a ja dalej na mormyszkę próbowałem zwabić jakiegoś garbusa, albo cokolwiek, żeby chociaż jakiś zaczep albo glony, jakąś małą gałązkę.... proszę, niech się coś dzieje. Nagle coś czuję, co ja piszę, nie czuję a walczę, 50 centymetrowa wędka ugięła mi się jakbym ciągnął co najmniej dorsza na Bałtyku! To nie zaczep bo czuje po żyłce, jak bije! ! ! Cyk...Luz, odczepiła się. W międzyczasie oczywiście krzyczałem niczym Conan barbarzyńca, zwracając na siebie uwagę Tomka i Rysia, Ryś nawet potwierdził, że widział walkę, że to musiało coś być. Emocje, adrenalinka - tak!! To jest to czego nam brakowało przez poprzednie zimowe wieczory, w które nawet o łowieniu pod lodowym nie myślałem. Po tej akcji, sytuacja zmieniła się diametralnie, każdy przy swoim przeręblu, bez słowa. Nawet zimno już nam nie było, a czas zaczął szybciej płynąć. Niestety tego dnia już nic więcej nie zakatowało. Co nie zmienia faktu, że bakcyl jak najbardziej złapany i w czasie powrotu umawialiśmy się już na następny wyjazd. Czyli następnego dnia:)


Tym razem wzięliśmy ze sobą echosondę, żeby najpierw rybę znaleźć. Na początek wczorajsze przeręble, echosonda nic nie pokazuje, głębokość 4 metry, czyli tak jak wczoraj zmierzyliśmy. Po piętnaście minut przy każdej, bez efektów. No to idziemy dalej, szukać ryby, a przy okazji sprawdzić ukształtowanie dna pod przyszłe czerwcowe nocne zasiadki. Po paru przeręblach bez nawet małego skubnięcia, wywierciłem już taką bliżej środka akwenu. Spuszczam mormyszkę i jakiś delikatny chwilowy zaczep, no nic pewnie glony. Wyciągam i pusto. Hmm dziwne, wcześniej przynajmniej jeden zielony "włos" się pojawiał. Wkładamy czujkę sondy, pokazuje 6 metrów i nagle pip pip piiip pi pi pi stado sporych ryb dryfuje na 4,5 metrach. Druga przerębla wywiercona i próbujemy swoich sił. Mormyszka, miedziana łezka, jakiś inny rodzaj, z ochotką, z pinką, z tym i z tym, blacha srebrna, czerwona, złota, jedna, druga, trzecia.... a echosonda cały czas piszczy i denerwuje, bo wiemy, że ryby tam są, ale nie chcą naszych przynęt, dlaaaczego??? Nie wiemy. No nic, może innym razem. Panie leszczu jesteśmy zawiedzeni.
Żeby nie zrażać się totalnym niepowodzeniem, musieliśmy z Tomkiem znaleźć jego powód. I tak okazało się, że tego dnia według kalendarza brań, ryby były zwykłymi szmatami.

Podsumowując, pod lodowe łowienie pewnie dostarcza sporą ilość emocji - jak biorą. Jak nie biorą, to też jest przyjemnie. Niby jedno branie przez parę godzin łowienia, ale właśnie to jedno spotkanie z rybą, która mogła być rekordem Polski przemawia za tym, żeby dalej próbować i na pewno będziemy to robić. Następnym razem to my pokażemy rybom jak wygląda niebo. Niech mają się na baczności.