Długi majowy weekend zaowocował w bardzo ciepłe temperatury, trzeba było to wykorzystać. Postanowiliśmy pojechać na nockę, tym razem miał to być zorganizowany wyjazd na dwa samochody pełne... piwa i kiełbasek. Tak, chęci były spore, ale wiedziałem, że może się to tak skończyć. Plan wyjazdu? Wisła, piękna, wielka, królowa polskich rzek, nawet na początkowym swoim biegu, jeśli brać pod uwagę, że przepływa przez całą Polskę. Miejsce - trochę poniżej ujścia solnego, czyli miejsca gdzie wpływa do Wisły Raba. Znalezione właściwie przez zdjęcia satelitarne, z przed roku i to jeszcze w czasie powodzi. Czyli praktycznie wyjazd w ciemno.

Ruszyliśmy w trzy osoby, ja Tomek i Rysiu. Po drodze zdążyliśmy się już bardzo pozytywnie nastawić, i już czuliśmy w mięśniach każdą zacięta i wyholowaną wielką rybę jakie pływają w Wiśle. Parunasto kilowe karpie, piękne klenie, medalowe leszcze czy sumy, które z pewnością ostudziły by nasze emocje urywając plecionkę o wytrzymałości 50-ciu kilogramów. To wszystko przelatywało najpierw w myślach a później w naszych ustach z każdym pokonywanym kilometrem. Zjechaliśmy z drogi głównej, przed nami pojawił ostatni problem do pokonania, droga rozjeżdżała się w cztery strony, byliśmy niczym rycerze na białych rumakach przed czterogłowym smokiem, na szczęście dwie niewiasty, okoliczne dziewki, właściwie to 80-cio letnie babcie, wskazały nam drogę. Gdy koło nich przejeżdżaliśmy, czas zwolnił, a w ich oczętach wyczytać można było tylko współczucie, dla tych wszystkich ryb - potworów które się z nami zmierzą.

Wyjechaliśmy na wzniesienie, a naszym oczom ukazała się ona. Lśniła w promieniach słońca, piękna, z naszej perspektywy zupełnie nieruchoma. Jechaliśmy szybko, asfalt się skończył, a gościniec, na który wjechaliśmy, składał się jedynie z dziur. Z każdą sekundą zbliżaliśmy się do niej, przy takiej, nieodpowiedniej prędkości w stosunku do warunków, kiedy nie wszystkie koła dotykały podłoża, neurony dość szybko zaczęły przekazywać informację w naszych mózgach. Można by rzec, że całe życie przeleciało nam przed oczami... albo raczej JEJ. Kura która stała nam na drodze i rosół który byśmy z niej ugotowali, był z jednym z tych właśnie obrazów. Niestety, zwiała.

Trzech muszkieterów dojechało na miejsce, przywitała nas piaszczysta plaża, tego się nie spodziewaliśmy. Miejsca na biwak, na ognisko na wędki, miejsca tyle, że spokojnie można by tam rozstawić cyrkowy namiot. I gdyby nie to, że na naszych namiotach nie było napisu " zapraszam rodziców i dzieci" to o nie dużo można by się pomylić patrząc na naszą pięcioosobową zbieraninę. Tak, byliśmy już w komplecie, Alek i Taśma dotarli, ryby się chlapały, oczywiście przy przeciwległym brzegu, wędki zarzucone, krzesełka rozstawione, siedliśmy i zamiast czujników brań w okalającej nas ciszy słychać było tylko 5 syknięć otwieranych piwek.


W dobrym towarzystwie czas mijał szybko, ryby brały zbyt delikatnie, żebyśmy je zauważyli czy usłyszeli. Kiełbaski skwierczały już nad ogniskiem, szkoda tylko, że nikt z nas nie wziął gitary. Po posiłku i napitku, coś zaburzyło naszą "ciszę". Dzwoneczek grał i grał, na szczęście miałem bliżej do Tomka wędek i szybkim susem pojawiłem się przy nich, podciąłem i... oddałem niestety wędkę właścicielowi. Była na niej pierwsza ryba zawodów. Sum, sumik. Parę zdjęć i do wody. Ryby tak brały, że w pewnym momencie z każdego namiotu wystawały tylko nogi z butami, same rekordy polski.


Nad ranem, jak już słońce dobrze grzało, wszyscy wstali i siedli. Zmęczenie dało się we znaki. Jako jedyny z resztką chęci postanowiłem zobaczyć co z wędkami, zwijając jedną ściągnąłem jeszcze trzy, wszystkie były przy samym brzegu. Zbyt małe obciążenie do takiego uciągu wody. Na jednej coś walczyło, sześć dziesięciocentymetrowa szmata... No niezłe statystyki będą. Tomek w nocy złapał skarpetę pełną mułu, rozmiar 43, szara.


W czasie powolnego pakowania, odkryliśmy, skąd, od czasu do czasu dochodził taki niemiły smrodek. w promieniu 10 metrów od naszego obozu, znaleźliśmy leszcza i klenia, w stanie zaawansowanego rozkładu. Były ładne, oba miały coś koło 60 centymetrów. Znalazłem jeszcze coś, prawdopodobnie amur, niestety martwy, sama głowa, od pyska do skrzeli. GIGANTYCZNA! Miałem kiedyś w ręku 10-cio kilogramowego amura, ale ta była 4 razy większa niż głowa tamtego. Nie wiem czemu, nie było tam reszty szkieletu, ale musiał być wielki, jedno jest pewne, po zobaczeniu tych trzech trucheł stwierdzić można jedno, że w tej rzece są potwory, tylko jak je podejść? Po tej wyprawie, mogę dać jedną radę, która na pewno zbliży do wymarzonych połowów. Nigdy nie jedź z nami na ryby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz