Czasem tak jest, że mimo pięknego
miejsca, wielkiej wody i super pogody, tylko ryby nie dopisują. Nie
wierze, że przy takiej olbrzymie ilości przepływającej wody, tak
niedostępnych gdzie nie gdzie łowisku niema ryb. Łowisko znane i
prze łowione? Od parunastu lat ile razy tamtędy przejeżdżałem i
patrzyłem na brzeg, roiło się co prawda od wędkarzy ale zawsze
tam byli, czyli to oznacza jedno miejsce jest dobre. A o jakim
miejscu mówimy? Przeczytajcie.
Piątek


Po pracy trzeba było zorganizować
jakiegoś żywca, no bo jednak jedziemy też na drapieżniki. Wybór
padł na stawy przy bonarce, pojechałem tam z rysiem, który akurat
miał uczyć się na egzamin. Nie wzięliśmy żadnej wędki tylko
podrywkę i wiaderko, miała to być szybka akcja, parę rzutów i do
domu. Z zasłyszanych opowieści poszliśmy najpierw na mały stawik
gdzie rzekomo pływają karasie. Trzy wyciągnięcia podrywki z
jednego brzegu, trzy z drugiego i sto różanek, ładnych,
wybarwionych ale różanki, po pierwsze są pod ochroną, po drugie
są ładne a po trzecie to jedziemy na rekordowe sandacze a nie na
jakieś małe jazgarze. Może na dużym stawie? Podrywka wrzucona pół
metra od brzegu, policzyłem do 15 i wyciągam... w tym momencie
parędziesiąt centymetrów od podrywki coś dużego zwiało w
trzciny, parę metrów dalej znowu coś przestraszyło się mojego
dynamicznego wyciągania. Ale to co ja zobaczyłem przeszło moje
najśmielsze oczekiwania. Przyjechałem, żeby złapać żywca na
drapieżnika, a wyciągnąłem szczupaka i to nie byle jakiego bo
prawie miarowego. Szok. Piękna rybka, zapolujemy na niego innym
razem, zdjęcie i chlup do wody.
Sobota

Tomek kupił 10 karasi, ja skręciłem
10 much i o 17 spotkaliśmy się przy samochodzie, szybko spakowali
wszystko co potrzebne i jeszcze więcej i wyruszyli. Jechaliśmy,
szybko tylko gdy się dało mimo, że ruch czasem na to nie pozwalał.
Zdenerwowanie narastało z każdym wlęczącym się przed nami
kierowcą, słońce schodziło coraz niżej, kilometrów praktycznie
nie ubywało, a jednak jechaliśmy w ciemno. Zdarzało nam się
czasem dojeżdżać nad wodę po zachodzie słońca, a jeśli nie
znamy wody to czasem nie ma co się nawet rozpakowywać, tak jak
kiedyś nad Dunajcem całą noc łowiliśmy na wodzie mniej więcej
po kolana, dopiero nad ranem się zorientowaliśmy. W końcu
dowlekliśmy się na miejsce przy moście w Kurowie, z jednej strony
sporo samochodów z drugiej jakieś haszcza, ale woda piękna,
szeroka, spokojna i głęboka. Szybko znaleźliśmy miejsce w sam raz
dla dwóch, uzyskaliśmy informację od rudego kolegi wędkarza mniej
więcej jak wygląda ukształtowanie dna, nie ma się co dziwić, że
nie do końca uwierzyliśmy, więc wyciągnęliśmy sprzęt i z
zamiarem szybkiego zarzucenia wędek otwarliśmy po piwku.
Czas mijał, od czasu do czasu coś nam
skubnęło na rosówkę, raz Tomkowi ładnie odjechał karaś, ale
Tomek wtedy najprawdopodobniej szukał szczęścia gdzie indziej.
Karaś po wyciągnięciu wyglądał na trochę pokiereszowanego, nie
zmienia to faktu, że żeby zareagować na tego typu branie to trzeba
by chyba wędkę trzymać w ręku. Noc upłynęła dość szybko, bo
z nudy zasnęliśmy. Nad ranem tomek wyciągnął z gruntu okonka,
tym samym uratował martwą noc.
Niedziela

Można by zapomnieć o sobotniej nocce
i zacząć nowy dzień od zera, tak też zrobiliśmy, po zjedzeniu w
przydrożnym barze gorącego żurku pojechaliśmy na Dunajec do
Rożnowa, tym razem aby sprawdzić tamtejsze lipienie i pstrągi. I
tak szczerze mówiąc, niedziele powinniśmy zacząć chyba jeszcze
później, bo to co zastaliśmy na tej pięknej rzece wprawiło nas w
osłupienie. Szeroka czysta woda, ale tylko woda, ani jednego oczka,
przy brzegu nie było nawet drobnicy. Jeżeli niema małych rybek to
czego oczekiwać po dużych? Niezrażeni zaczęliśmy czesać wodę.
Machałem muchami tak intensywnie, że jednego z 5 blue dunów które
zrobiłem wbiłem sobie w opuszek palca wskazującego. Niestety
wszedł na tyle głęboko, że nie chciał wyjść ani w jedną ani w
drugą stronę. Dziwna sprawa, bo zdarzyło mi się to pierwszy raz,
wyciągać próbowałem nawet na siłę, nic to nie dało. Łowiłem
dalej, mimo, że nie komfortowo czułem się i nie za wygodnie
trzymało mi się linkę z muchą w palcu, o która raz po raz
zawadzałem(będę zawracał sobie tym głowę później -
pomyślałem). Po złapaniu paru uklejek i przejściu paruset metrów
stanęliśmy pod kładką, gdzie woda była głęboka i w końcu coś
oczkowało. Na szczęście nie były to tylko oczka uklejek ale też
jakieś większe. Po godzinie urywania much i nie wyholowaniu nawet
glonów z większego oczka, tomek zrezygnowany niepowodzeniami i tym,
że zgubił pudełko z muchami zaczął wracać do samochodu. Pech
odszedł jak ręką odjął, po trzech rzutach ku uciesze
przyglądających się tubylców, mucha zniknęła, podcięcie i jest
siedzi, piruet, wyskok - już widzę kleń. Tomek nie uwierzy -
pomyślałem:) Fotka i z szyderczym uśmiechem na buzi gonie mu
powiedzieć.
Dzień jeszcze trwa, co robimy? W
Rożnowie nie ma co siedzieć, niedosyt efektów nie dawał nam
jeszcze spokoju. Postanowione, jedziemy w stronę Krakowa, a po
drodze się gdzieś zatrzymamy.

W Czchowie z zapory obserwacja wody.
Niziutka, można popróbować, zwłaszcza, że do zachodu zostało
nam nie wiele czasu. Idąc po płyciznach w głąb rzeki z pod nóg
uciekają nam jakieś całkiem spore sztuki, i tylko zahaczając
grzbietem o powierzchnie tworzą charakterystyczną falkę. Gruntowcy
z jednego brzegu, spiningowcy z drugiego, dobrze, że Dunajec tam
jest na tyle szeroki i płytki, że stojąc na jego środku nikomu
nie przeszkadzamy. Parę rzutów na ostatniego blue duna (drugiego
dałem Tomkowi) i już wiemy, że to będzie to. Oczka konkretne, a
od czasu do czasu spławiają się bolenie, ale w tak różnych
miejscach i na takiej głębokości, że na muchę tym razem chyba
nawet do nich nie dojdziemy. Jeden rzut, drugi rzut, falka za muchą
i coś mi ją pociągnęło ale zostawiło. Trzeci - w miejsce oczka,
mucha sunie delikatnie, zastygam przygotowany na podcięcie i cmok,
muchę zassało, delikatne branie i delikatne podcięcie - tyle, że
linka momentalnie napina się i pracuje między przelotkami wyginając
tym samym wędkę po całej długości. To jest to! Właśnie dla
takich momentów się jeździ. Kiedy ryba swoją masą i walką
pokazuję, że nie będzie z nia tak łatwo, walczy tak mocno, że
trzeba popuszczać jej linkę by nie urwać. Te parędziesiąt sekund
holowania, walki, dostarcza tyle emocji i adrenaliny, że zapomina
się o wszystkich innych nie zaciętych, czy zerwanych i o nocce bez
brań i o musze w palcu. Tomek przestał wiązać przypon, widać
było, że w myślach też ciągnie, mojego klenia. Jego linka
spokojnie dryfowała w moją stronę, dopiero po trzecim moim
krzyknięciu ocknął się i zaczął dynamicznie manerwować
palcami, zwijać swoją linkę, która już zaczęła opierać się o
moją ciągniętą rybę. Może to miał być sabotaż? Na szczęście
tego się nie dowiemy. Kleń został wyholowany, udokumentowany na
zdjęciu i wypuszczony, energii miał jeszcze tyle, że w sekundę
zniknął w toni Dunajca. Piękny był - stwierdziliśmy. Po tych
słowach Tomek podrażniony poszedł jeszcze w dół rzeki w stronę
oczek, w stronę jego kleni. Ostrożne ale potężne brania
sprawiały, że trzeba było zmieniać muchy, bo coś rybom w nich
nie odpowiadało, bądź odpowiadało do tego stopnia, że musieliśmy
wiązać nowe. Determinacja Tomka zaowocowała po paru minutach. Z
tak dalekiego rzutu jakim popisał się Tomek hol i walka ryby
wyglądał fenomenalnie i bardzo profesjonalnie:) Kleń wylądował
po chwili w jego rękach, myślałem, że tylko po to aby odpiąć mu
muchę i najwyżej popatrzeć głęboko w oczy, ale co to? Tomek coś
szeptał. Z ruchu warg i z tego co udało mi się dosłyszeć
wywnioskowałem, iż Tomek opowiadał kleniowi o tym, że niedawno
zaręczył się i że bierze ślub. Bardzo interesujące informacje
dla ryby. Kleń natomiast pogratulował mu płetwą i z fajdał się
na jego dłoń:)
 |
Okoń na muchę |
Próbowaliśmy dalej, oczka powoli
ustawały, ja wyciągnąłem jeszcze dwa ładne jazie, Tomek widać
już zmęczony powędrował na płytszą wodę pobawić się z
drobnicą. Robiło się coraz ciemniej i już tez miałem wracać gdy
coś nagle pociągnęło mi za muchę. Zwinąłem linkę bez żadnych
trudności niczym szmatę, a na jej końcu znalazłem rybę,
właściwie to mój własny rekord jeśli chodzi o wędkarstwo
muchowe:
A historia z muchą w palcu skończyła się ok 1 w nocy na pogotowiu, po pary kolejnych nieudanych próbach wyciągnięcia haczyka, stwierdziłem, że chyba jednak potrzebuję pomocy. Lekarz na szczęście okazał się dobrym człowiekiem i gdyby nie to, że słowa "spróbujemy wyciągnąć na chama, a jak to nie zadziała to trzeba będzie ciąć" poprzedził słowami "damy znieczulenie miejscowe..." to pewnie bym się martwił:)