poniedziałek, 24 września 2012

Dunajec - Rożnów, Czchów


Czasem tak jest, że mimo pięknego miejsca, wielkiej wody i super pogody, tylko ryby nie dopisują. Nie wierze, że przy takiej olbrzymie ilości przepływającej wody, tak niedostępnych gdzie nie gdzie łowisku niema ryb. Łowisko znane i prze łowione? Od parunastu lat ile razy tamtędy przejeżdżałem i patrzyłem na brzeg, roiło się co prawda od wędkarzy ale zawsze tam byli, czyli to oznacza jedno miejsce jest dobre. A o jakim miejscu mówimy? Przeczytajcie.
 
Piątek

Po pracy trzeba było zorganizować jakiegoś żywca, no bo jednak jedziemy też na drapieżniki. Wybór padł na stawy przy bonarce, pojechałem tam z rysiem, który akurat miał uczyć się na egzamin. Nie wzięliśmy żadnej wędki tylko podrywkę i wiaderko, miała to być szybka akcja, parę rzutów i do domu. Z zasłyszanych opowieści poszliśmy najpierw na mały stawik gdzie rzekomo pływają karasie. Trzy wyciągnięcia podrywki z jednego brzegu, trzy z drugiego i sto różanek, ładnych, wybarwionych ale różanki, po pierwsze są pod ochroną, po drugie są ładne a po trzecie to jedziemy na rekordowe sandacze a nie na jakieś małe jazgarze. Może na dużym stawie? Podrywka wrzucona pół metra od brzegu, policzyłem do 15 i wyciągam... w tym momencie parędziesiąt centymetrów od podrywki coś dużego zwiało w trzciny, parę metrów dalej znowu coś przestraszyło się mojego dynamicznego wyciągania. Ale to co ja zobaczyłem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Przyjechałem, żeby złapać żywca na drapieżnika, a wyciągnąłem szczupaka i to nie byle jakiego bo prawie miarowego. Szok. Piękna rybka, zapolujemy na niego innym razem, zdjęcie i chlup do wody.

Sobota

Tomek kupił 10 karasi, ja skręciłem 10 much i o 17 spotkaliśmy się przy samochodzie, szybko spakowali wszystko co potrzebne i jeszcze więcej i wyruszyli. Jechaliśmy, szybko tylko gdy się dało mimo, że ruch czasem na to nie pozwalał. Zdenerwowanie narastało z każdym wlęczącym się przed nami kierowcą, słońce schodziło coraz niżej, kilometrów praktycznie nie ubywało, a jednak jechaliśmy w ciemno. Zdarzało nam się czasem dojeżdżać nad wodę po zachodzie słońca, a jeśli nie znamy wody to czasem nie ma co się nawet rozpakowywać, tak jak kiedyś nad Dunajcem całą noc łowiliśmy na wodzie mniej więcej po kolana, dopiero nad ranem się zorientowaliśmy. W końcu dowlekliśmy się na miejsce przy moście w Kurowie, z jednej strony sporo samochodów z drugiej jakieś haszcza, ale woda piękna, szeroka, spokojna i głęboka. Szybko znaleźliśmy miejsce w sam raz dla dwóch, uzyskaliśmy informację od rudego kolegi wędkarza mniej więcej jak wygląda ukształtowanie dna, nie ma się co dziwić, że nie do końca uwierzyliśmy, więc wyciągnęliśmy sprzęt i z zamiarem szybkiego zarzucenia wędek otwarliśmy po piwku.

Czas mijał, od czasu do czasu coś nam skubnęło na rosówkę, raz Tomkowi ładnie odjechał karaś, ale Tomek wtedy najprawdopodobniej szukał szczęścia gdzie indziej. Karaś po wyciągnięciu wyglądał na trochę pokiereszowanego, nie zmienia to faktu, że żeby zareagować na tego typu branie to trzeba by chyba wędkę trzymać w ręku. Noc upłynęła dość szybko, bo z nudy zasnęliśmy. Nad ranem tomek wyciągnął z gruntu okonka, tym samym uratował martwą noc.

Niedziela

Można by zapomnieć o sobotniej nocce i zacząć nowy dzień od zera, tak też zrobiliśmy, po zjedzeniu w przydrożnym barze gorącego żurku pojechaliśmy na Dunajec do Rożnowa, tym razem aby sprawdzić tamtejsze lipienie i pstrągi. I tak szczerze mówiąc, niedziele powinniśmy zacząć chyba jeszcze później, bo to co zastaliśmy na tej pięknej rzece wprawiło nas w osłupienie. Szeroka czysta woda, ale tylko woda, ani jednego oczka, przy brzegu nie było nawet drobnicy. Jeżeli niema małych rybek to czego oczekiwać po dużych? Niezrażeni zaczęliśmy czesać wodę. Machałem muchami tak intensywnie, że jednego z 5 blue dunów które zrobiłem wbiłem sobie w opuszek palca wskazującego. Niestety wszedł na tyle głęboko, że nie chciał wyjść ani w jedną ani w drugą stronę. Dziwna sprawa, bo zdarzyło mi się to pierwszy raz, wyciągać próbowałem nawet na siłę, nic to nie dało. Łowiłem dalej, mimo, że nie komfortowo czułem się i nie za wygodnie trzymało mi się linkę z muchą w palcu, o która raz po raz zawadzałem(będę zawracał sobie tym głowę później - pomyślałem). Po złapaniu paru uklejek i przejściu paruset metrów stanęliśmy pod kładką, gdzie woda była głęboka i w końcu coś oczkowało. Na szczęście nie były to tylko oczka uklejek ale też jakieś większe. Po godzinie urywania much i nie wyholowaniu nawet glonów z większego oczka, tomek zrezygnowany niepowodzeniami i tym, że zgubił pudełko z muchami zaczął wracać do samochodu. Pech odszedł jak ręką odjął, po trzech rzutach ku uciesze przyglądających się tubylców, mucha zniknęła, podcięcie i jest siedzi, piruet, wyskok - już widzę kleń. Tomek nie uwierzy - pomyślałem:) Fotka i z szyderczym uśmiechem na buzi gonie mu powiedzieć.

Dzień jeszcze trwa, co robimy? W Rożnowie nie ma co siedzieć, niedosyt efektów nie dawał nam jeszcze spokoju. Postanowione, jedziemy w stronę Krakowa, a po drodze się gdzieś zatrzymamy.

W Czchowie z zapory obserwacja wody. Niziutka, można popróbować, zwłaszcza, że do zachodu zostało nam nie wiele czasu. Idąc po płyciznach w głąb rzeki z pod nóg uciekają nam jakieś całkiem spore sztuki, i tylko zahaczając grzbietem o powierzchnie tworzą charakterystyczną falkę. Gruntowcy z jednego brzegu, spiningowcy z drugiego, dobrze, że Dunajec tam jest na tyle szeroki i płytki, że stojąc na jego środku nikomu nie przeszkadzamy. Parę rzutów na ostatniego blue duna (drugiego dałem Tomkowi) i już wiemy, że to będzie to. Oczka konkretne, a od czasu do czasu spławiają się bolenie, ale w tak różnych miejscach i na takiej głębokości, że na muchę tym razem chyba nawet do nich nie dojdziemy. Jeden rzut, drugi rzut, falka za muchą i coś mi ją pociągnęło ale zostawiło. Trzeci - w miejsce oczka, mucha sunie delikatnie, zastygam przygotowany na podcięcie i cmok, muchę zassało, delikatne branie i delikatne podcięcie - tyle, że linka momentalnie napina się i pracuje między przelotkami wyginając tym samym wędkę po całej długości. To jest to! Właśnie dla takich momentów się jeździ. Kiedy ryba swoją masą i walką pokazuję, że nie będzie z nia tak łatwo, walczy tak mocno, że trzeba popuszczać jej linkę by nie urwać. Te parędziesiąt sekund holowania, walki, dostarcza tyle emocji i adrenaliny, że zapomina się o wszystkich innych nie zaciętych, czy zerwanych i o nocce bez brań i o musze w palcu. Tomek przestał wiązać przypon, widać było, że w myślach też ciągnie, mojego klenia. Jego linka spokojnie dryfowała w moją stronę, dopiero po trzecim moim krzyknięciu ocknął się i zaczął dynamicznie manerwować palcami, zwijać swoją linkę, która już zaczęła opierać się o moją ciągniętą rybę. Może to miał być sabotaż? Na szczęście tego się nie dowiemy. Kleń został wyholowany, udokumentowany na zdjęciu i wypuszczony, energii miał jeszcze tyle, że w sekundę zniknął w toni Dunajca. Piękny był - stwierdziliśmy. Po tych słowach Tomek podrażniony poszedł jeszcze w dół rzeki w stronę oczek, w stronę jego kleni. Ostrożne ale potężne brania sprawiały, że trzeba było zmieniać muchy, bo coś rybom w nich nie odpowiadało, bądź odpowiadało do tego stopnia, że musieliśmy wiązać nowe. Determinacja Tomka zaowocowała po paru minutach. Z tak dalekiego rzutu jakim popisał się Tomek hol i walka ryby wyglądał fenomenalnie i bardzo profesjonalnie:) Kleń wylądował po chwili w jego rękach, myślałem, że tylko po to aby odpiąć mu muchę i najwyżej popatrzeć głęboko w oczy, ale co to? Tomek coś szeptał. Z ruchu warg i z tego co udało mi się dosłyszeć wywnioskowałem, iż Tomek opowiadał kleniowi o tym, że niedawno zaręczył się i że bierze ślub. Bardzo interesujące informacje dla ryby. Kleń natomiast pogratulował mu płetwą i z fajdał się na jego dłoń:)
Okoń na muchę

Próbowaliśmy dalej, oczka powoli ustawały, ja wyciągnąłem jeszcze dwa ładne jazie, Tomek widać już zmęczony powędrował na płytszą wodę pobawić się z drobnicą. Robiło się coraz ciemniej i już tez miałem wracać gdy coś nagle pociągnęło mi za muchę. Zwinąłem linkę bez żadnych trudności niczym szmatę, a na jej końcu znalazłem rybę, właściwie to mój własny rekord jeśli chodzi o wędkarstwo muchowe:


A historia z muchą w palcu skończyła się ok 1 w nocy na pogotowiu, po pary kolejnych nieudanych próbach wyciągnięcia haczyka, stwierdziłem, że chyba jednak potrzebuję pomocy. Lekarz na szczęście okazał się dobrym człowiekiem i gdyby nie to, że słowa "spróbujemy wyciągnąć na chama, a jak to nie zadziała to trzeba będzie ciąć" poprzedził słowami "damy znieczulenie miejscowe..." to pewnie bym się martwił:)

poniedziałek, 10 września 2012

lipen abo pstruh


Niema to jak kochana rodzina, zawsze o mnie pamiętają. Na przykład wczoraj dostałem 3 MMS-y z nad jezior. Na dwóch były szczupaki, a na jednym sum. Wyobrażam sobie jaki muszą mieć ubaw, wysyłając mi takie zdjęcia, a zwłaszcza w czasie kiedy jestem w pracy. Założę się, że szyderczy uśmiech pojawiający się na każdej twarzy długo na niej pozostaje. Po paru takich dniach obfitych w zdjęcia strasznie małych ryb... Właściwie, to po pierwszym MMS-ie myśl o zrewanżowaniu się w podobny sposób zawitała w moim umyśle. Tylko gdzie by tu pojechać, żeby samemu się nie zanudzić i połowić? Proste, Dunajec i mucha.

Zmobilizowanie się do wyjazdu w pojedynkę nie jest łatwe, mimo, iż nadszedł dzień kiedy miałem jechać, jakoś bardzo się nie spieszyłem. Czasem nawet przechodziły mi przez głowę myśli, żeby to olać. Na szczęście, znowu mogłem liczyć na Tomka, szalę przechyliło to zdjęcie:


Strzeble potokowe
W minute po jego otrzymaniu byłem już w Myślenicach, a w kolejną już w Kasince. Tutaj nad Rabą zatrzymałem się na chwilę żeby zobaczyć jak wygląda ostatnie regulowanie brzegu, oraz życie w rabie po zmianach. I bardzo milo się zaskoczyłem, gigantyczne stada strzebli wygrzewających się na płyciznach, stada sporych ślizów przy samym dnie, a nawet brzanka góralka szybsza niż aparat. Jeszcze bardziej zaskoczony byłem, gdy stanąłem na takiej 15cmetrowej wodzie, ryby jeśli uciekały, to maksymalnie na metr ode mnie, po czym wracały sprawdzić czy czegoś z dna nie wygrzebałem. Nagarnąłem ręką piachu - albo drobnego żwirku a na nim telepały się dwu centymetrowe ślizy, strzeble i prawdopodobnie klonki. Taki widok napoił mnie dużym optymizmem. Oby ta woda się nie zmieniła.

W drogę.

Śliz
Tak jak myślałem w niedzielne słoneczne popołudnie nad wodą nie będę sam. Po za dwoma wędkarzami w wodzie brzeg był okupowany przez stadko dzieciaków i całą masę innych moczących nogi w wodzie opalaczy leżakowych. Nie zrażając się tym, leniwie związałem nowy przypon używając do tego po raz pierwszy fluocarbonowej żyłki, przypatrując się oczywiście aktualnie łowiącymi muszkarzom. Coś tam im skubało, to dobrze.

Woda kryształ, z pod nóg zwiewały mi gigantyczne ilości drobnicy a zaraz za mną wracały na swoje wypatrzone miejsca. Zaraz po wejściu do wody szybko zmierzyłem otoczenie i wybrałem kawałek płani odpowiedni dla mnie. Stanąłem w wodzie ponad pas i zacząłem układać muchę, na razie po prostu przed siebie. Czekałem tylko na najmniejsze nawet oczko. Po może trzech rzutach parę metrów przede mną coś się chlapnęło, no to próbujemy. Kładłem muchę dokładnie w tym miejscu, trochę powyżej, czasem smużyłem pod samą powierzchni, żeby sprowokować. Ale nic to nie dawało. W mojej okolicy coraz więcej ryb się spławiało, ale totalnie nie chciały moich much. Muchy zmieniałem co paręnaście rzutów bez efektów, ryby nic sobie z tego nie robiąc spławiały się praktycznie pod moimi nogami. Wiedziałem już, że mam do czynienia z lipieniami. W końcu znośną mucha okazała się blue dun, miałem ich niestety tylko dwie. Parę niezaciętych wyjść, a jedno za mocno... została mi już tylko jedna. Szybko zawiązana i próbujemy dalej. Mucha postawiona powyżej oczka, powoli spływa z prądem, wyczekiwanie, poluzowanie linki, żeby przypadkiem mucha w tym momencie nawet nie drgnęła... wyjście i jest siedzi! Przymurował do dna, tym różni się w holu lipień od pstrąga. Może nie ma tych widowiskowych wyskoków, salt i piruetów, ale czuć jego moc, jak walczy z całych sił o swoje przetrwanie.

Drugi śliz
W zasadzie nie ruszyłem się z miejsca nawet o metr przez 2 godziny, tylko od czasu do czasu zmieniałem muchy i co jakiś czas wyciągałem lipienia w okolicach 30cm. Na wodzie pojawiło się 3 wędkarzy nowych, stali bardzo blisko mnie. Tylko jak wyciągałem przy nich rybę to pytali "lipen abo pstruh?" Cztery raz odpowiadałem im lipeń i cztery raz widziałem w ich oczach niewielką słowacką zazdrość:) A jeszcze bardziej dziwili się jak te ryby odpinałem i wypuszczałem nawet ich (w większości) nie wyciągając z wody, w końcu jeden z nich zapytał czy małe czy "no kill". A to po prostu piękne łowienie dla samych emocji.

Naprawdę nie spodziewałem się, że tego dnia złapie tyle - bo aż 10 ładnych, walecznych kardynałów. Najmniejszy miał w okolicach 28 największy 33cm. A ile jeszcze much pourywałem. Fluocarbon zdał egzamin, nie skręcał się tak jak czasem żyłka. Może jednak łowiłem na trochę za cienki, bo przez 0,10 parę much straciłem, a wychodząc z wody jeden wędkarz okazał się 80 letnim góralem, poprosił o zawiązanie muchy. Bardzo ładnego chruścika wiązałem na żyłce 0,20... Tylko czemu tak cały czas narzekał, że mu nie biorą?